Motocyklem przez Himalaje – dotarcie do celu

Przed Wami trzecia część relacji z motocyklowej podróży Michała i Linasa przez Himalaje. Zdążyliście już przeczytać o tym jak wyglądały przygotowania i pierwszy dzień na trasie, na jakie przygody natrafili nasi podróżnicy podczas drugiego dnia, a teraz dowiecie się jak dotarli do celu oraz co i kogo, zastali na mecie !  

 

Ostateczne starcie, czyli droga Sarchu – Leh

 

Tylko zaczęło świtać i już było słychać dźwięki kuchni, a wraz z nimi odgłosy odpalanych silników motocyklowych. W górach nikt nie próżnuje. Wstaje się skoro świt, gdy słońce leniwie wznosi się nad horyzontem, a w powietrzu czuć jeszcze wilgoć i rześkość chłodnej nocy. Ten klimat pobudza człowieka niczym zimny prysznic. Wstaliśmy pełni entuzjazmu, świadomi, że przed nami ostatni, a zarazem najtrudniejszy dzień podróży. Do pokonania mieliśmy 240 km. Prawie tyle samo co w dwa poprzednie dni. Zjedliśmy szybkie śniadanie i wyruszyliśmy w drogę, pozostawiając w tyle obóz i nasz namiot. Zapowiadał się długi i wyczerpujący dzień.

DSC_0179

Na początku trasa była prosta, bez wielu zakrętów, jednak słaba jakość asfaltu pozwalała rozpędzić się jedynie do 25 km/h. Na domiar złego po przejechaniu pierwszych kilku kilometrów napotkaliśmy korek. To oczywiste, że motocykle nie stoją w korkach, więc ominęliśmy wszystkie stojące auta na dystansie około 400 metrów, jednak dalej jechać już nie mogliśmy.

 

Naszym oczom ukazał się zerwany most. W Europie, gdy jeden most jest nieprzejezdny, jedziesz parędziesiąt kilometrów dalej i przejeżdżasz przez rzekę kolejnym lub używasz promu. W Indiach najbliższy most zazwyczaj znajduje się za siedmioma górami i siedmioma lasami. Czyli daleko, bardzo daleko. Musieliśmy czekać, aż ktoś go naprawi.

^84953545DC2E70F3525FF4FB3802A724FB3F19428C9855227E^pimgpsh_fullsize_distr

W tym rejonie (a był to już Kaszmir) 90% dróg i mostów ma strategiczne znaczenie dla armii, która jest w stanie ciągłej gotowości na wypadek wojny z Pakistanem. Dlatego “ekipa naprawcza”, złożona z 2 robotników naprawiających most oraz około 10 wojskowych i oficjeli, którzy ich nadzorowali i obserwowali, pojawiła się bardzo szybko i równie szybko zabrała się za naprawę.

DSC_0344

A teraz zagadka: Co potrzeba, aby naprawić uszkodzone przęsło mostu?

 

A) Ciężki sprzęt budowlany i dźwig?

B) Maszynę spawalniczą, zestaw dużych nitów i parę stalowych belek do przymocowania?

C) Łom i 20 metrów drutu grubości kabla do ładowarki?

 

Chyba każdy, kto żyje na tych terenach wie, że najlepszym sposobem, aby zreperować most nad stumetrową przepaścią jest łączenie ze sobą kilkutonowych elementów za pomocą cienkiego drutu i układanie innych elementów przy pomocy łomu. Po takiej konstrukcji nie jest łatwo przejechać bez zastanowienia się “czy oni wiedzą co robią?”

DSC_0340

Widocznie wiedzieli, bo udało nam się bez problemu przejechać na druga stronę, a zaraz za nami na most zaczęły wjeżdżać nawet wyładowane żwirem ciężarówki. Nie wiemy co było potem, ale przynajmniej przez najbliższe kilka kilometrów nie było słychać przeraźliwego huku, spadających w przepaść samochodów i mostu.

DSC_0348

Fantastyczne i zapierające dech w piersiach widoki lada moment wszystko zrekompensowały i sprawiły, że w mig zapomnieliśmy o straconych na przeprawę 2 godzinach. Różnorodna roślinność i ośnieżone szczyty, cały czas robiły na nas wrażenie. Krajobraz, jak i warunki na drodze co chwilę się zmieniały. Co raz przejeżdżaliśmy przez szerokie doliny, które po kilku kilometrach zmieniały się w wąskie wąwozy. Tego dnia wznieśliśmy się najwyżej. Było też najbardziej niebezpiecznie. Przejeżdżaliśmy przez najwęższą część trasy, między dwoma skałami, gdzie droga stanowi tylko wykute zagłębienie w skale. Spoglądając w dół widać było poszarpane skały i dno płynącej górskiej rzeki.

^0CD9698B18945A8B84FFEE461816BE375CF53888BE675B06B4^pimgpsh_fullsize_distr

Nieoczekiwanie w dolinie dostrzegliśmy leżący motocykl, a wyżej kilkadziesiąt metrów nad nim, ludzkie sylwetki. Wśród nich rozpoznaliśmy naszych znajomych motocyklistów, z którymi spotkaliśmy się na trasie i na kampingu. Obraz ten przeraźliwie skojarzyliśmy z jakąś katastrofą. Po chwili zorientowaliśmy się, że nasz znajomy Amerykanin miał wypadek, przewrócił się, a motor spadł w dół wąwozu i roztrzaskał się o skały… Milion myśli na raz pojawiło się w mojej głowie. Czy żyje? Jak daleko stąd jest do szpitala? Chyba ze 150 km! Zasięgu GSM nie miałem już od półtora dnia. Jak wezwać helikopter? Może kierowcy ciężarówek mają telefon satelitarny?

Podjechaliśmy bliżej. Okazało się, że szczęśliwie facet spadł z samego motoru tuż przed tym, jak jego jednoślad poleciał w przepaść. Ledwo uszedł z życiem… Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że nasza wyprawa, choć od początku mówiliśmy sobie, że będzie bardzo niebezpieczna, faktycznie mogła w każdym momencie skończyć się tragicznie, a niebezpieczeństwa czyhały za każdym zakrętem. Po tej sytuacji byłem jednocześnie szczęśliwy, że nic mu się nie stało, ale i wstrząśnięty, bo zobaczyłem, jak blisko czają się niebezpieczeństwa. Rozmyślałem o tej sytuacji jeszcze przez wiele kilometrów.

DSC_0199

Tego dnia sięgnęliśmy jednej z najwyższych przejezdnych przełęczy świata – Tanglang La, mającej 5359 metrów wysokości. Na tej wysokości w powietrzu jest blisko połowę mniej tlenu niż w naszym biurze w Warszawie. Ogranicza to znacząco wydolność organizmu do tego stopnia, że każdy krok wymaga nieco wysiłku. Ponadto tuż przed samą przełęczą zdarzył mi się wypadek. Podczas gdy wyprzedzałem motocykl z dwoma hindusami, kierujący nim nagle zmienił pas i wjechał prosto we mnie. Szczęście w nieszczęściu, że od razu przewróciłem się na ziemię, a nie straciłem panowania nad motocyklem. Mogło skończyć się tragicznie, zwłaszcza, że był to znów odcinek z przepaściami dookoła! Ze zderzenia wyszedłem z ogromnymi siniakami na piszczeli i udzie – na szczęście nic nie złamałem. Złamane natomiast było lusterko mojego motocykla i bez niego musiałem kontynuować podróż. Co gorsza, niedługo potem pogoda znacznie się pogorszyła. Padało i zaczęło się robić bardzo zimno.  Założyłem na siebie wszystkie ciepłe rzeczy, które miałem, łącznie z szalikiem i rękawiczkami! Trochę pomogło, ale zmęczenie robiło swoje. Od tego momentu przygoda coraz bardziej wyglądała jak poważne wyzwanie. Ze względu na śliską nawierzchnię, trzeba było wzmóc czujność i jechać jeszcze wolniej niż dotychczas. Zaczynało brakować mi sił, a przed nami było jeszcze kilkadziesiąt kilometrów.

 

Ostatnie 40 kilometrów było chyba najdłuższymi w moim życiu. Obolała noga nie dawała o sobie zapomnieć, a ze zmęczenia chciało mi się już tylko krzyczeć. Im bliżej celu byliśmy tym bardziej chciało się dodać gazu, żeby osiągnąć cel jak najszybciej. Te 40 kilometrów, ostatnia prosta przed Leh, to była ciągła walka racjonalnego umysłu, który wciąż widział roztrzaskany motocykl, ze zmęczeniem, które sugerowało brawurę i szeptało “szybciej, nic się nie stanie, tam czeka na ciebie nagroda w postaci ciepłego łóżka i jedzenia”. Na tym odcinku już co parę kilometrów musieliśmy robić postój, bo oczy same się nam zamykały. Na horyzoncie zobaczyliśmy w końcu upragniony cel…

 DSC_0369

 

Cel osiągnięty – Leh

 

 W końcu, po 12 godzinach podróży dojechaliśmy do Leh Wyczerpałem wszystkie zapasy energii. Ostatni raz byłem tak zmęczony podczas pierwszej próby wejścia trekkingowego na Elbrus. Oparłem się o motor i przez dwie minuty stałem bez ruchu. Potem zjadłem batona czekoladowego i dopiero po chwili byłem w stanie się uśmiechnąć. Linas miał widocznie ze mnie niezły ubaw, bo szybko wyciągnął telefon i zrobił ze mną krótki wywiad.

DSC_0375

Musieliśmy jeszcze znaleźć nasz hotel, co też było niemałym wyzwaniem. Udało się nam po blisko godzinie. Po zimnym prysznicu, wreszcie mogłem spojrzeć na to wszystko na trzeźwo. Wtedy dotarło do mnie, że rzeczywiście zrobiliśmy coś wielkiego (jak na nas oczywiście). Wieczorem poszliśmy na triumfalną kolację. Po powrocie do hotelu nasz gospodarz poinformował nas, że nazajutrz w miejscowej świątyni pojawi się… nie kto inny jak sam Dalajlama. Ciężko było nam w to uwierzyć, bo różnych przygód mieliśmy aż nadto, ale okazało się, że Leh to jego ulubione miejsce, do którego przylatuje latem, gdy nie podróżuje po świecie. Poranek mieliśmy więc już zaplanowany.

DSC_0377

Następnego dnia poszliśmy na centralny plac, żeby go zobaczyć. Spodziewaliśmy się wielkich tłumów, ogromnej eskorty, antyterrorystów… Tymczasem było zupełnie inaczej. Duchowy przywódca spokojnie przechadzał się ulicami miasta w towarzystwie kilkuset turystów i jeszcze mniejszej grupy mieszkańców. Od Dalajlamy czuć było ogromny spokój i promieniującą dobroć. Udało mi się nawet zadać mu pytanie, gdy stał 2 metry od nas i oddzielał nas od Niego jedynie jeden rząd spragnionych spotkania z Nim turystów. “Co zrobić, aby na świecie zapanował pokój?”. Nic lepszego nie przyszło mi w tamtej chwili do głowy i zakładam, że to pytanie usłyszał już co najmniej tysiące razy. Odpowiedź była jednak dla mnie bardzo zaskakująca.

^CDC8CABCD21DF2407593607AD50D6852522C44EDA1594B365E^pimgpsh_fullsize_distr

Czas wracać

 

Następnego dnia musieliśmy wstać po raz kolejny wcześnie rano, aby zdążyć na lotnisko. Nie uśmiechało nam się to wcale i chętnie zostalibyśmy w Leh jeszcze co najmniej tydzień. Bilety lotnicze mają jednak to do siebie, że widnieje na nich data lotu, a jej zmiana zazwyczaj kosztuje więcej niż sam bilet. Dlatego po zdaniu motocykli o 3 nad ranem zostały nam już jedynie 2 godziny snu. Gdy już świtało, obudziły mnie wpadające do pokoju promienie słońca. Spojrzałem na sufit i pomyślałem “Cholera! Promienie słońca o 5 nad ranem?” Zaspaliśmy! Zerwałem się z krzykiem z łóżka, stawiając Linasa na równe nogi i w samej bieliźnie wybiegłem do recepcji. Zdziwiona mina recepcjonisty była niezapomniana. Poprosiłem go o pilne zamówienie dla nas taksówki na lotnisko i równie szybko jak pojawiłem się w hotelowym lobby, wróciłem do pokoju. Okazało się, że zapewniony przez Linasa, iż ma ustawiony budzik, nie ustawiłem idąc spać swojego, natomiast bateria w telefonie Linasa rozładowała się, bo zmęczony zapomniał podłączyć ją na noc do ładowarki. Splot nieszczęśliwych zdarzeń spowodował, że do odlotu samolotu zostało nam półtorej godziny, a my wciąż byliśmy w hotelu. Wskoczyliśmy do taksówki gdy tylko pojawiła się na podjeździe hotelu. Kierowca chyba sam zauważył, że nam się spieszy, bo od razu przełączył swój tryb kierowania ze “zwyczajny kierowca taksówki” na “hinduski pirat drogowy”. Po 15 minutach byliśmy na lotnisku – cali i zdrowi, ale bogatsi o kolejne przeżycie.

 

Gdybyśmy tylko mieli coś takiego w ofercie! Nazwałbym to: “Ekstremalna przejażdżka pod prąd, na czerwonym świetle, wyprzedzając na trzeciego z hinduskim kierowcą wąskimi ulicami Leh”. Chyba żadna nazwa lepiej nie odda wrażeń.

 

Czas trwania? “Zwykle zajmuje 45 minut, ale z naszym kierowcą trasę pokonasz w kwadrans”.

 

Obowiązujący strój? “Możesz nie mieć koszulki, a buty trzymać w ręce – na lotnisku się ubierzesz”.

 

I najważniejsze: “Na realizacji możesz pojawić się spóźniony o godzinę. Na samolot i tak zdążysz”.

 

Lecieliśmy z lotniska wojskowego, więc podczas odprawy przechodziliśmy pięć różnych kontroli. Sprawdzali nas i bagaże na wejściu na lotnisko, w drodze do odprawy, tuż za odprawą, potem sprawdzali bagaże podręczne (dobrze, że nie kazali mi wyrzucać kupionego jedzenia, co przytrafiło się holenderce przede mną), a nawet tuż przed wejściem na pokład (i jestem przekonany, że to urządzenie nie działało, bo miało pustą przestrzeń na baterię!). Samo lotnisko wyglądało przerażająco – nierówne, betonowe płyty, zaniedbane wnętrze. Nie wspomnę jak wyglądały toalety. Sam start też nie należał do przyjemnych. Wyobraźcie sobie bardzo silne turbulencje, ale jeszcze przed oderwaniem się od ziemi. Tylko to nie były turbulencje, a niesamowicie nierówna płyta lotniska. Nie sądziłem, że takie lotniska w ogóle są dopuszczane do użytku. A może nie są dopuszczane? Kto wie. Mogłoby na to wskazywać położenie samego lotniska, które zmuszało samoloty do bardzo ostrego zwrotu tuż po starcie. Niewygody zrekompensowało nam jednak szybko pyszne jedzenie, które dostaliśmy w samolocie – ostre indyjskie danie – Tikka Masala.  To była pierwsza, od dawna wyczekiwana chwila relaksu.

DSC_0430

W Delhi Linas przygotował dla nas miłą odmianę. Zarezerwował wygodny, luksusowy hotel z basenem na dachu i innymi wygodami. Wystarczy powiedzieć, że w łazience fotografowaliśmy krany i klamki. Gdyby zobaczyła nas obsługa z pewnością wyrobiłaby sobie ciekawe zdanie o Polakach i Litwinach.  Nie chcieliśmy jednak tracić zbyt wiele czasu na “zwiedzanie” hotelu. Dziesięciomilionowe Delhi czekało na nas, a my mieliśmy tylko jeden wieczór na jego poznanie Złapaliśmy najbliższą rikszę i udaliśmy się na szaloną przejażdżkę po mieście. Ale to już zupełnie inna historia…

 

– “Co zrobić, aby na świecie zapanował pokój?”

 

– “Musimy wszyscy pracować, ciężko pracować. A co najważniejsze, musimy pracować razem, bo w tym tkwi siła budowania pokoju, aby robić to razem.”

 

Michałowi i Linasowi udało się pokonać jedną z najbardziej niebezpiecznych górskich autostrad na świecie, trasę z Manali do Leh. Polak i Litwin, których połączyły pasje do gór, do jednośladów, a przede wszystkich pasja do życia, przeżyli niezapomnianą przygodę. Już niebawem opublikujemy smaczki z całej podróży do egzotycznych Indii. Takie historie są dla nas żywą inspiracją, wierzymy, że dla Was również !

 

Scroll to Top